Co zrobić kiedy lubisz jazdę na dwóch kółkach, ale jednocześnie marzą ci się alpejskie szczyty? No cóż, jeśli masz akurat odrobinę doświadczenia w jednym i drugim to może warto jakoś te aktywności połączyć. Ta idea popchnęła mnie do wyjazdu rowerem na Blanca...
Pomysł i przygotowanie
Pomysł pojawił się już dawno, pierwszy research robiłem jesienią zeszłego roku. Zaczęło się od szukania informacji w wolnych chwilach; jaka trasa byłaby najbardziej optymalna, jakie formalności trzeba załatwić, jak przygotować sprzęt? Byłem pewny, że coś kiedyś czytałem i rzeczywiście wygrzebałem w Internecie dwie relacje, które pomogły w przygotowaniach. W końcu cel wydawał się ambitny; Elbrus i Kazbek na rowerze. Oczywiście szczyty miały być zdobyte konwencjonalnie tzn. na piechotę. Dojazd na granicę rosyjsko-gruzińską i powrót na dwóch kółkach.
Na wiosnę przygotowania szły pełną parą. Wizy i ubezpieczenie wykupione, sprzęt już prawie w komplecie, trasa i logistyka opracowane(chociażby miejsca u podnóży gór gdzie zostawię rower). Kilka miesięcy treningów zaowocowało przyzwoitą kondycją. Załatwiony miałem nawet niewielki sponsoring.
No i pojawiła się pandemia. Wyjeżdżać miałem na początku maja. Minął maj i czerwiec, wizy i ubezpieczenie straciły ważność, kondycja spadła, sponsorzy się wycofali. Innymi słowy wszystko szlag trafił, ale nie ma co się nad sobą użalać, inni bardziej ucierpieli z powodu pandemii. Gdy sytuacja w połowie lipca niemal wróciła do "normy" pojawiła się potrzeba żeby jednak coś zrobić, gdzieś pojechać. Nadal chciałem połączyć dwie pasje, tą większą-góry i tę trochę mniejszą-rower. Nie mogło to być zbyt daleko gdyż do dyspozycji miałem jedynie miesiąc urlopu, a ponieważ szczyt ten zaprzątał moje myśli od dawna, a dojazd na niego nie wymagał załatwiania kolejnych formalności, to też mój wybór padł na Mont Blanc.
W drogę wyruszyłem 16 sierpnia, po dwóch tygodniach przygotowań, które poświęciłem na ostatnie zakupy, serwis roweru i kilka treningów. Pakując się jak zwykle na ostatnią chwilę bez zbytniego zaskoczenia stwierdziłem, że mój rower nigdy jeszcze nie był tak obficie osakwiony. Ojciec, który z zaciekawieniem obserwował moją walkę z wypełnianiem sakw przyniósł w pewnym momencie wagę. Wyszło w przybliżeniu 25 kg, a nie było jeszcze ani jedzenia ani wody. Sporą część przestrzeni bagażowej zajmował sprzęt stricte górski, mający mi posłużyć jedynie przez kilka dni, a jednocześnie odpowiedzialny za większą część wagi. To przez niego miały się w trakcie podróży sypać z moich ust niecenzuralne słowa, ale o tym później.
Początek wyprawy - czyli na Wiedeń!
Start miał miejsce w mojej rodzinnej Nysie, skąd tylko "rzut kamieniem" jest do Czech. Ale to nie był bylejaki start, tylko taki z "górnego C", bo już pierwszego dnia musiałem wjechać na przełęcz Czerwonohorskie. która ma nieco ponad 1000 m n.p.m. Na sam początek to był niemal zabójczy strzał, bo choć uważam iż kondycję mam dobrą, to z takim obciążeniem nie jeździłem od czasu poprzedniej wyprawy - do Santiago de Compostella.
Tego pierwszego dnia zdołałem przejechać nieco powyżej 100 km, co miało się stać późniejszą minimalną normą. Na początkowym etapie wyprawy kierowałem się niemal prosto na południe. Pierwszą noc spędziłem kawałek za miastem Sumperk, na skraju jakiegoś pola. Ogólnie większość noclegów tak miała wyglądać. Po przejechaniu założonego dystansu, następowało rozglądanie się za miejscem, które nadawałoby się na nocleg, a ponieważ nie jestem pod tym względem szczególnie wymagający to zazwyczaj nie trwało to długo. W gruncie rzeczy wystarczy kawałek płaskiego terenu gdzieś na uboczu, jakaś łąka lub trawnik, na którym rozbiję mój śmiesznie mały tunelowy namiocik nazywany przez znajomych trumienką.
Pierwsze trzy dni były dość ciężkie. Musiałem się przyzwyczaić, złapać rytm. Na szczęście teren drugiego dnia się nieco wypłaszczył, co ułatwiło sprawę. Trzeciego dnia dojechałem do Brna na południu Czech. Tego dnia jednak całkiem zepsuła się pogoda, cały dzień siąpił jednostajny deszcz. Nic dziwnego, zazwyczaj mam potwornego pecha do pogody. Aura sprawiła, że zwiedzanie miasta ograniczyłem w zasadzie tyko do przejazdu przez centrum, po czym ruszyłem w kierunku granicy austriackiej. Kolejnym celem był Wiedeń, do którego miałem dotrzeć po kolejnych dwóch dniach. Jazda odbywała się przez umiarkowanie ciekawe pagórkowate tereny rolnicze. Nie bez powodu jest tam mnóstwo elektrowni wiatrowych. Wiało tam cały czas, niestety przeważnie nie w tym kierunku, w którym bym sobie życzył.
Przejazd przez tak duże miasto jak Wiedeń jest dość problematyczny. O ile jeszcze wjazd do miasta prowadził świetną drogą rowerową wytyczoną wzdłuż Dunaju, to już jazda po centrum mimo gęstej sieci ścieżek rowerowych była bardzo czasochłonna. Wiedeń zachwycił mnie wyglądem starego miasta. Chęć choćby powierzchownego obejrzenia części z wielu pałaców, kościołów i innych zabytków sprawiła, że kilka godzin jeździłem w kółko. Wyjazd z miasta w kierunku południa też pochłonął sporo czasu. Myślę jednak, że było warto. Mimo napiętego harmonogramu chciałem wykorzystać wyprawę do zwiedzenia jak największej ilości miejsc.
I etap górski - wreszcie Alpy
Z Wiednia trasa mojej wyprawy skręciła na południowy zachód, w kierunku Alp. Zaczął się etap górski. Początkowo pojawiły się naprawdę duże przewyższenia, ale alpejskie krajobrazy rekompensowały włożony w pedałowanie wysiłek. Urokliwe austriackie wioski pomiędzy górami, rozpięte nad nimi wiadukty, pastwiska z pasącymi się krowami, to wszystko sprawiało że trasa stała się o wiele przyjemniejsza i ciekawsza niż rolnicze niziny. Z ciekawszych atrakcji które mijałem polecam klasztor Maria Schutz i kurort narciarski Semmering.
Dalej trasa powiodła mnie długą doliną rzeki Mury w kierunku miasta Leoben i dalej niemal do jej końca. Mimo że niemal cały ten odcinek prowadził pod górę, to z uwagi na niewielkie nachylenie nie był specjalnie wymagający - był natomiast bardzo ładny. Na końcu doliny, w miejscowości Scheifling, znów skierowałem się na południe. Po dwóch dniach jazdy pod górę czekał mnie w końcu upragniony zjazd w kolejną, mniejszą dolinę, która doprowadziła mnie do miejscowości Sankt Veit an der Glan, a następnie na zachód, do jeziora Ossiacher. Nad jeziorem dopadła mnie najmocniejsza w czasie wyprawy burza. Jadąc wzdłuż jego brzegów zdałem sobie sprawę, że za kilka chwil zrobi się naprawdę nieprzyjemnie, rozbiłem się więc na mijanym polu campingowym. Na szczęście zdążyłem, nim z nieba lunęły strugi deszczu, a w jezioro uderzyły pioruny. Rano po burzy nie było śladu, może poza kilkoma kałużami. Pobyt na campingu wykorzystałem do zrobienia prania i wzięcia porządnego prysznica. Mimo, że dysonowałem prysznicem turystycznym (z którego zresztą korzystałem) to po tygodniu jazdy kąpiel pod bieżąca wodą była niczym wizyta w spa.
Ze wspomnianego jeziora do granicy włoskiej było już niedaleko. Tam też się udałem - niestety było mocno pod górę. Opłacało się jednak wciągać rower ze sprzętem, którego ciężaru nie omieszkałem skomentować po raz nie wiedzieć który w niecenzuralny sposób. Niedługo po wjechaniu do Włoch znalazłem się na najlepszym pod wieloma względami odcinku trasy. Był to fragment Alpe Adria Radweg, prowadzącej przez Alpy nad Adriatyk. Świetnie przygotowana infrastruktura turystyczno-rowerowa i oszałamiające krajobrazy sprawiały, że jazda stała się czystą przyjemnością. Niemal na wyciągnięcie ręki po lewej znajdował się Triglav. Dodatkowo odcinek ten poprowadzono starą linią kolejową co sprawiło że nachylenie było bardzo niewielkie, a często pojawiające się stare wiadukty i tunele dodawały trasie ciekawego klimatu. Nawet pogoda utrzymała się dobra niemal cały dzień, dopiero wieczorem mnie zlało.
Odkrywanie północnej Italii
Wszystko co dobre szybko się kończy. W miejscowości Gemona chwilowo musiałem pożegnać się z Alpami i skierować na zachód. Odwiedziłem jeszcze kilka naprawdę ładnych typowo włoskich miasteczek. Takich z mnóstwem wąskich uliczek i jeszcze większą ilością malutkich knajpek, wypełnionych po brzegi straszliwie hałaśliwymi Włochami. Była to przyjemna odmiana po austriackich miastach, które wieczorami wydawały się wymarłe. No i pojawiła się możliwość, na którą najbardziej czekałem - czyli włoskie jedzenie, które wyjątkowo mi pasuje. A pochłaniałem naprawdę duże ilości i to takie jego mieszanki, które w normalnych warunkach wydałyby się co najmniej dziwne. Jak na przykład sałatka z owoców morza zagryzana goframi z nutellą. Bez komentarza. Ale wracając do trasy, jak wspomniałem - udałem się na zachód. Krajobraz zrobił się typowo rolniczy, a teren przerażająco płaski. Piękne zabytkowe miasteczka szybko ustąpiły zwykłym wsiom. Góry co prawda ciągle były blisko, widoczne po prawej stronie, ale na tym etapie jazda po nich byłaby zbyt męcząca i czasochłonna. Robiłem więc kilometry.
Monotonną nieco jazdę przerwało miasto Vicenza. Poświęciłem trochę czasu na jego zwiedzanie i odpoczynek wśród chłodnych uliczek. Upał w tych dniach zrobił się naprawdę nieznośny. Miasto nie zachwyciło mnie jakoś szczególnie, ale było na co popatrzeć. Kolejnego dnia dojechałem do nieodległej Werony. Tu nie mogę już powiedzieć żeby stare miasto mnie nie zachwyciło. Do zobaczenia było naprawdę dużo. Od zabytków starożytnych - jak amfiteatr - aż po te znane z twórczości Shakespeare'a. Swoją drogą pomysł, żeby stać pół godziny w kolejce by zobaczyć słynny balkon, wydał mi się wyjątkowo absurdalny, więc zamiast tego wolałem zjeść pizzę.
Gdy już zobaczyłem wszystko co chciałem, ruszyłem w kierunku jeziora Garda. Nad południowy brzeg tego potężnego zbiornika dotarłem o zachodzie i mimo, że widoczność nie była najlepsza, to i tak jezioro wywarło na mnie niemałe wrażenie swoim rozmiarem i bliskością Alp. Rozbiłem się jakiś kilometr od jego brzegów, na skraju małej winnicy. Kolejnego dnia jechałem wzdłuż jeziora - to był bardzo ciekawy odcinek, dobrze oznaczone trasy rowerowe i piękne widoki. Garda jest miejscem o którym czytałem już dawno i od tamtego czasu towarzyszyła mi chęć odwiedzenia go z rowerem.
Wokół jeziora są wytyczone jedne z lepszych tras rowerowych w Europie. Tym większy był mój niedosyt, kiedy jego linia brzegowa skręciła na północ, a ja musiałem zostawić zbiornik za sobą.
Zaczął się kolejny etap jazdy. Dwa dni w kierunku doliny Aosty, po niespecjalnie ciekawym terenie rolniczym. Wspomnę tylko że przez te dwa dni wiało dokładnie w kierunku przeciwnym do mojej jazdy, więc niezbyt dobrze ten etap wspominam.
Wreszcie u celu - masyw Mont Blanc
Gdy wreszcie wjechałem w dolinę Aosty pogoda się załamała. Po kilku dniach upałów zaczął padać jednostajny deszcz. Potwierdziło się po raz kolejny, że mam strasznego pecha do pogody. Musiałem więc piąć się powoli w górę w strugach deszczu. Dolina na pewno spodobałaby mi się, gdyby było cokolwiek widać. Pocieszająca jedynie była myśl że jestem już bardzo blisko celu. Pod wieczór dojechałem do największego miasta w dolinie – do Aosty. Przebiłem się przez nie dość sprawnie i kawałek dalej rozbiłem namiot.
Na ostatni dzień jazdy zostało mi jakieś 30 km. Około południa dotarłem do ostatniej miejscowości pod masywem Mont Blanca - Courmayeur. Wykorzystałem zapas czasu na zrobienie zakupów, zarówno tych spożywczych, jak i pamiątek. Pogoda nieco się poprawiła, nadal było bardzo pochmurnie, ale przynajmniej już nie padało. Po południu wjechałem na ostatnią prostą, w dolinę Val Veny, z której startuje włoska droga na Mont Blanc. Po drodze znajduje się sanktuarium, w którym szczęśliwym zbiegiem okoliczności zaczynała się msza św., wziąłem więc w niej udział, dziękując za szczęśliwą drogę i prosząc o opiekę na dalsze dni. Po niej ruszyłem w głąb doliny, żeby znaleźć camping. Pól campingowych jest tam kilka, ja wybrałem jedno z nich, rozłożyłem namiot i mogłem dać rowerowi odpocząć - przynajmniej na jakiś czas. Teraz musiałem opracować plan na najbliższe dni. Jedząc kolację analizowałem prognozy pogody. Mimo że nie napawały optymizmem, to pojawiła się szansa zaatakowania szczytu.
Akcja górska
Kolejnego dnia obudziłem się dość późno. Pogoda nadal była kiepska i do południa przewidywane były opady. Natomiast prognozy na dzień następny były naprawdę dobre. Niestety tylko na jeden dzień, bo potem znowu na niemal tydzień pogoda miała się załamać . Nie mogłem sobie pozwolić na czekanie więc musiałem wykorzystać to jednodniowe okno pogodowe. Postanowiłem ruszyć od razu, kiedy tylko przestanie padać, do schronu Gonella. Przedpołudnie wykorzystałem na pakowanie. W końcu z sakw wydostał się sprzęt, którego ciężar powodował moją frustrację niemal całą drogę. 45-litrowy wór, który wiozłem przywiązany na bagażniku, po przymocowaniu szelek przekształcił się w plecak.
Zapakowałem więc tylko niezbędne rzeczy i zgodnie z planem pierwszego dnia po przyjeździe, tuż po południu, ruszyłem. Kawałek drogą asfaltową, potem szutrową, chwila przerwy przy schronisku Cabane du Combal i po przejściu niewielkiego spiętrzenia znalazłem się na lodowcu. Pogoda nadal nie rozpieszczała, po niebie przewalały się ciemne chmury i co jakiś czas kropił deszcz, który w wyższej partii lodowca zamienił się w śnieg. Niemal przegapiłem miejsce, w którym z lodowca odbija się w prawo na skalistą ścieżkę prowadzącą do schronu.
W Gonelli zameldowałem się o zachodzie, a ponieważ nie było tam żywej duszy, to zająłem miejsce w pustym schronie zimowym. Wieczór spędziłem na topieniu śniegu i robieniu kolacji - miałem kilka liofów zabranych jeszcze z Polski. Zdrzemnąłem się kilka godzin i o 1:00 wygramoliłem ze śpiwora. Na szczyt ruszyłem godzinę później. Początkowo szło łatwo, ale chwilę później dotarłem do lodowca Dôme, gdzie znalezienie drogi między szczelinami po ciemku przysporzyło mi trochę problemów.
O wiele przyjemniej zrobiło się o wschodzie. Prognozy się nie myliły, przez pewien czas warunki były naprawdę świetne. Aż do grani prowadzącej na szczyt cieszyłem się cudownymi widokami i czystym niebem. Niestety zaraz po wyjściu na tę grań naciągnęły gęste chmury i nie widziałem już nic. Szedłem więc granią, na której mimo kiepskiej pogody orientacja nie jest zbyt trudna. Przy schronie Vallot zrobiłem kilka minut przerwy i ruszyłem do szczytu.
Dotarłem na niego około południa. Oczywiście nie widziałem prawie nic, a do tego było dość zimno, więc na szczycie Mont Blanc spędziłem może z 5 minut. Mimo takich warunków byłem naprawdę szczęśliwy, że udało mi się wejść. W sumie jestem przyzwyczajony, że pogoda nie jest dla mnie łaskawa.
Ruszyłem w dół po własnych śladach. Gdy zszedłem poniżej granicy chmur znowu zrobiło się przyjemnie. Tylko oglądając się na szczyt widziałem otulające go gęste obłoki. Dłuższą przerwę ponownie zrobiłem w Gonelli, zjadłem liofa i schodziłem dalej. Ponowne przejście przez lodowiec było strasznie monotonne, do tego zerwał się wiatr i zaczął zacinać drobny deszcz. Musiałem się śpieszyć bo chciałem zejść jak najniżej przed zmrokiem. Dotarłem na camping już grubo po zachodzie i byłem naprawdę zmęczony. Niemal nie pamiętam jak rozkładałem namiot, działałem automatycznie. Zapomniałem wspomnieć że obsługa campingu przechowała moje rzeczy, te których nie potrzebowałem w czasie wspinania. Po wczołganiu się do namiotu miałem siłę tylko na kilkuminutową rozmowę z dziewczyną, właściwie przekazanie informacji, że zszedłem bezpiecznie, po czym padłem jak zabity.
Rano po obudzeniu, a właściwie już bliżej południa niż poranka, miałem problem z wyjściem z namiotu. Czułem palący ból w nogach. Zaczęło do mnie docierać, że zafundowałem sobie niemal 20-godzinną akcję górską, plus kilku godzinne podejście dzień wcześniej. Dotarło do mnie też to, że przez dwa dni nie widziałem żadnego człowieka. No cóż, po tej stronie góry było już widocznie po sezonie, a ci którzy jeszcze chcieli sie wspinać, przekładali plan ze względu na pogodę. Ja nie miałem tego komfortu. Zająłem się porządkowaniem swojego dobytku, robieniem prania, serwisem roweru, no i dostarczaniem sobie kalorii oczywiście. Wczesnym popołudniem byłem już gotowy do drogi i mimo że nogi nadal bolały, to mogłem jechać - czekał mnie długi zjazd w dół.
Zjeżdżając do Courmayeur zahaczyłem znów o Sanktuarium, tego dnia nie spieszyło mi się nigdzie. Po niedługim czasie byłem już zapakowany wraz z rowerem w autobus i jechałem tunelem pod masywem Mont Blanca do Francji. W Chamonix wsiadłem z powrotem na rower i do wieczora, praktycznie bez pedałowania i jakiegokolwiek wysiłku zjechałem jakieś 40 km. Rozbiłem się u stóp wysokiego wodospadu, było to chyba najlepsze miejsce w jakim spałem w trakcie wyjazdu. Mogłem przejechać tego dnia znacznie więcej, lecz wiedziałem że muszę zregenerować siły choć trochę. Zdobycie Blanca nie było bynajmniej końcem wyprawy, czekało mnie jeszcze 1500 km jazdy do domu.
Powrót do domu
Bardzo szybko znalazłem się w Genewie, ale nie ma się co dziwić, praktycznie całą drogę miałem z górki. Za to po obejrzeniu miasta, żeby dostać się z powrotem do Francji, musiałem znów mozolnie piąć się pod górę.
Kosztowało mnie to sporo sił, musiałem pokonać 1000 m przewyższenia, z poziomu jeziora Genewskiego na przełęcz Col de la Faucille. Dalej jechałem wzdłuż granicy francusko-szwajcarskiej i choć widoki były bajkowe, to miałem powoli dość górskiego terenu. Odpocząć od podjazdów mogłem dopiero po wjechaniu w dolinę Renu. Ścieżka rowerowa powiodła mnie prosto jak po sznurku aż do Strasburga. Od tego miejsca trasa była mi już mniej więcej znana, bo pokonałem ją dwa lata wcześniej jadąc do Hiszpanii. Z tego powodu nie poświęciłem na zwiedzanie wiele czasu. W sumie to zjadłem kebsa na starym mieście, popatrzyłem na wspaniałą katedrę i pojechałem do Niemiec. Trochę żałowałem, że opuszczam Francję, lubię tam jeździć.
Odcinek przez Niemcy był najgorszy. I chodzi mi tutaj o ukształtowanie terenu. Południe kraju składa się w całości z niewielkich wzniesień, a jazda na ciężko w takim terenie przyjemna nie jest. Żałowałem też francuskiego jedzenia, bo to niemieckie w ogóle mi nie podchodzi. Natomiast niewątpliwym plusem jazdy w tym kraju jest bardzo gęsta sieć dróg rowerowych. Dni mijały a ja pokonywałem coraz krótsze dystanse. Bardzo kusiło mnie aby zrobić dzień przerwy w jednym z małych bawarskich miasteczek. Niektóre były wyjątkowo ładne jak np. Rothenburg ob der Tauber. Nie zrobiłem tego jednak głównie za sprawą dziewczyny która motywowała mnie do dalszej jazdy. Przejechałem przez Norymbergę i dotarłem do granicy Czech.
Jadąc przez Niemcy trochę przesadziłem z tempem jazdy, ale na granicy czeskiej pojawiła się nowa energia. Poczułem się prawie jak w domu, w końcu większość życia jeździłem po Czechach. Istotna była też świadomość, że nie muszę się już spieszyć, bo na pewno zdążę na czas, a teren będzie już niemal płaski.
Nałożenie się tych wszystkich czynników sprawiło, że nawet nie wiem kiedy znalazłem się w Pilznie. Tu miało miejsce największe niepowodzenie w trakcie wyprawy - dojechałem do miasta zbyt późno, żeby napić się piwa w tamtejszym browarze. Źle rozplanowałem trasę i musiałem obejść się smakiem.
Kolejnego dnia rozgoryczony dojechałem do Pragi. To była moja trzecia rowerowa wizyta w stolicy Czech, toteż nie miałem ochoty spędzać tam zbyt wiele czasu. Ograniczyłem się do Zamku na Hradczanach, przejazdu przez Most Karola i rynku.
Powoli zaczął mnie ogarniać entuzjazm pomyślnego zakończenia wyprawy. Minąwszy Hradec Kralove czekało mnie ostatnie niewielkie wyzwanie. Trzeba było dostać się do Polski. Wybrałem drogę przez pasmo Jesioników i rozplanowałem ją tak, że na ostatni dzień zostało mi niecałe 50 km. Do Polski wjechałem wczesnym rankiem w niedzielę 13 września, a jakąś godzinę potem byłem w domu. Przywitała mnie moja rodzina i dziewczyna. Byłem szczęśliwy, choć po 29 dniach samotności czułem się trochę niezręcznie w centrum uwagi. Czekało mnie tego dnia jeszcze trochę pracy, musiałem zająć się porządkowaniem zawartości sakw i rowerem. Znalazłem też oczywiście czas na odpoczynek, bo już kolejnego dnia czekał mnie powrót do szarej rzeczywistości. Czekało mnie też nadrabianie straconych kilogramów czyli bezkarne obżeranie się - co przyjąłem z nieskrywaną radością.
Czemu to tyle waży - czyli potrzebny sprzęt
Nie będę rozpisywał się odnośnie powodów, dlaczego akurat taki sprzęt wybrałem. W niektórych przypadkach były to rzeczy kupione pod tę konkretną wyprawę, ale w przeważającej większości jest to sprzęt który po prostu mam. Nie jestem też w stanie podać listy rzeczy najważniejszych bo nauczony doświadczeniem zabieram tylko to co jest niezbędne. Owszem, w wielu wypadkach chciałoby się, żeby parametry czy jakość sprzętu były lepsze, ale to często wykracza poza moje możliwości. Poza tym liczy się wysiłek i determinacja, a sprzęt jedynie ułatwia realizację celów.
Podstawowy sprzęt:
- Pierwszy na myśl nasuwa się rower. Ja mam model górski, który świetnie sprawdza się w każdym terenie. Mimo że na tak długie trasy lepiej nadał by się lekki model, np. typu gravel, to ja pewniej czuję się na góralu, który charakteryzuje się ogromną wytrzymałością. Pilnuję, żeby był to sprzęt niezawodny, ale jednocześnie nie ten z najwyższej półki, bo wtedy dostępność części i możliwości naprawy są bardzo ograniczone i kosztowne
- Sakwy rowerowe - niezbędny element, muszą być wytrzymałe i wodoodporne. Sakwy Crosso spełniają te wymagania, są też bardzo wygodne w użytkowaniu i pojemne. Dodatkowo worek który miałem mogłem łatwo zamienić w plecak
- Namiot (Rockland Soloist) niewielki tunelowy model, lekki i mały po spakowaniu
- Śpiwory: jeden cienki śpiwór do spania na co dzień, drugi gruby śpiwór puchowy (Aura Baza) przeznaczony na akcję górską
- Karimata (wolę od mat samopompujących bo są łatwe w użytkowaniu, lekkie i bezawaryjne)
- Kuchenka gazowa Primus Lite Plus
- Kurtka membranowa (Black Diamond Liquid Point) - absolutnie niezbędna, zarówno na rower jak do wspinania
- Kurtka puchowa (Jack Wolfskin Atmosphere Jacket Men) - głównie na akcję górską, ale pomocna również w chłodniejsze wieczory
- Bielizna termoaktywna (Brubeck Active Wool)
Sprzęt stricte do wejścia na szczyt:
- Buty górskie, odpowiednie w teren alpejski oraz raki wspinaczkowe (półautomatyczne Black Diamond Serac Clip)
- Stuptuty (Pinguin Gaiters)
- Czekan wspinaczkowy (Climbing Technology Alpin Tour 50 cm - jedyny model który zmieścił się w sakwę)
- Rękawice (Black Diamond Glissade)
- Spodnie (Milo) + spodnie wodoodporne (Helly Hansen)
- Kask wspinaczkowy (Black Diamond Half Dome)
- Skarpety (Icebreaker)
Sprzęt stricte na rower:
- mały plecak rowerowy z kieszenią na bukłak Camelbak
- kask rowerowy
- zapięcie
- pompka
- multitool
- zapasowa dętka
- łatki
- łyżki
- olej
- licznik
- latarka
- strój rowerowy (2 komplety - długi i krótki)
- rękawiczki rowerowe
- bidon
Pozostałe elementy ekwipunku (ale równie ważne):
- bluza polarowa
- okulary przeciwsłoneczne
- prysznic turystyczny (Sea to Summit)
- e-book (dla mnie niezbędny, gdy leżę wieczorem w namiocie)
- dwie koszulki szybkoschnące
- apteczka (Pinguin)
- powerbank z panelem słonecznym
- sztućce
- czołówka (Black Diamond Spot)
- kosmetyczka turystyczna, ręcznik szybkoschnący
- bielizna (Brubeck)
- dmuchana poduszka
- scyzoryk (Victorinox)
- telefon z GPS
- liofilizaty (Lyo Food)
- batony energetyczne (This1)
Przemyślenia po wyprawie
Podsumowując, to mimo że nie mogłem zorganizować wyprawy zgodnie z pierwotnym planem, to jestem usatysfakcjonowany tym, co udało mi się zrobić. Praktycznie objechałem łańcuch Alp dookoła, robiąc ponad 3 tys. kilometrów i wchodząc na ich najwyższy szczyt. Najważniejsze jest dla mnie jednak to, że przekonałem się iż możliwe jest połączenie alpinizmu i jazdy rowerowej. Wymaga to większego wysiłku, niż robienie tego oddzielnie, ale ta wyprawa utwierdziła mnie w przekonaniu, że ruszenie rowerem na Elbrus jest w moim zasięgu. Teraz zostaje zebrać środki i poczekać na odpowiedni czas.
CZYTAJ TAKŻE: